Czerpanie przyjemności z chwili, którą obdarza nas życie, wcale nie jest takie łatwe. Świat się kręci, coraz szybciej i szybciej. Z biegiem lat już niemalże odczuwamy lekki pęd wiatru wywołany ruchem Ziemi. Tyle spraw do załatwienia, zakupy, jesienne wielkie sprzątanie. Poza tym, by nie wypaść z obiegu, warto czytać nowości, orientować się w świecie. Trzeba być przynajmniej w miarę na czasie z nowinkami. Następny obszerny temat to dokształcanie się – kursy, kolejne studia, podnoszenie kwalifikacji, szkolenia, praktyki, uczenie się języków. Inwestujemy w siebie. Również bierzemy dodatkowe zlecenia, oszczędzamy, kombinujemy, ulepszamy plan. Wszystkie ruchy mają zapewnić marsz w stronę lepszego jutra – bogactwa, bezpieczeństwa, stabilności.
Powyższe kompleksowe zabiegi są wskazane i dobre, ale też nie ma co szaleć i synchronizować się jedynie na korzyści i wypełnienie planu czy wypracowywanie normy każdego dnia.
Plan prowadzi do określonego celu. Mapa w ręku podróżnika jest niezbędna, choć często właśnie zboczenie z obranej uprzednio ścieżki odkrywa nowe, zaskakujące widoki, otwiera nas na ludzi, uwrażliwia i wzmacnia hart. Wyjście poza plan, czyli ze strefy komfortu, daje prawdziwego kopa rozwojowego.
Łatwo w tym zgiełku miastowego ruchu, intelektualnego parcia wzwyż albo roli wiecznego podróżnika, który musi zobaczyć wszystko i być wszędzie, zapomnieć o robieniu „nic”. Takie małe „nic” od czasu do czasu posiada wielką moc. Utrzymuje równowagę między dorosłym „ja” i dzieckiem, które każdy w nas gdzieś tam zapakował we wspomnieniach z dopiskiem „starocie”. Daje też odkryć źródło z wodą, po której wypiciu, nabieramy dystansu do ważnych spraw i ważniejszych.
A co, gdyby tak potrwonić chwile? Wyciągnąć się niczym kot na plamie wrześniowego słońca, wznieść bezwstydnie twarz w stronę bladej tarczy i… tak potrwać przez moment. Niech procenty pożyczek, plany zawładnięcia światem, świetlistej kariery poczekają odrobinę dłużej. Ważne sprawy nie muszą być zawsze na pierwszym miejscu. Absurdalnie, czasem właśnie te nieważne, powinny przejąć władanię.
Biorę ponownie książkę Karen Blixen do ręki, z lekko wyzywającym uśmiechem. Powinnam robić milion innych pożyteczniejszych czynności. Odkładam plany nauki do egzaminu. Poza tym muszę zrobić w końcu przecier pomidorowy. Ubrania leżą w jeszcze pachnącej wiatrem stercie, dojrzałe do poskładania. Na potem.
Czy luksusem jest dziś robienie czegoś tylko dla przyjemności? Czy to jedynie szaleństwo i nieekonomiczna, zgubna postawa, która jest mieczem obosiecznym, przebijającym na wskroś przyszłość i teraźniejszość? Trwoniona chwila dziś pozostawia bowiem jutrzejszy dzień w nieodgadnionych barwach. Choć… los czy przeznaczenie i tak zostaje nieodgadnione. Europejczyk wmówił sobie, że planując, zabezpieczając się przeciw możliwym wypadkom, zyskał pozycję niemalże Boga, Kreatora rzeczywistości.
Oto ciekawy fragment z „Pożegnania z Afryką”, który kiedyś zakreśliłam: „Kikujusi są z góry przygotowani na rzeczy nieprzewidziane i przyzwyczajeni do niespodzianek. Tym różnią się od białych ludzi, którzy w większości starają się zabezpieczyć przed nieznanym i przed ciosami losu. Afrykanin żyje na dobrej stopie z przeznaczeniem, będąc całe życie na jego łasce; przeznaczenie jest, można powiedzieć, jego domem, dobrze mu znanym mrokiem chaty, glebą dla jego korzeni.„
Może warto z postawy tubylców zaczerpnąć odrobinę dla siebie?
Porobić „nic”, które ma zapach słońca, wiatru, polnych kwiatów i drży w powietrzu srebrzystymi dzwoneczkami czystym, nieskrępowanym śmiechem dziecka – oto plan na dziś!
Na przekór wszystkiemu, pozwalam poczuciu błogości z bezcelowości ogarnąć i wypełnić każdy fragment ciała, od stóp do głów. „Pożegnanie z Afryką”, choć czytane setki razy, znów mnie zachwyca. Zatrzymuję się nad wybranymi zdaniami dłużej i napawam się ich pięknem. Dostrzegam zupełnie inne detale. Zatrzymanie obecnej chwili, a może przywołanie tej – z czasów nastolatki – sprawia, że intensywność dorosłości i spraw codziennych łatwiej przyjmuję na klatę.
Macie taką „chwilę, która trwa wiecznie” i stanowi ważne „nic„?
Słonecznego dnia!
Magdalena
P.S.
Czy byliście kiedyś w Karmello, np. na Chmielnej? Nie dość, że desery to czysta rozkosz – ociekające czekoladowością , a wielka, czarna kawa… kosztuje całe 6 zł?!! Co za szokująco przyjazna cena! Czy gdzieś w Warszawie jest jeszcze takie miejsce, gdzie za kawę nie płaci się jak za zboże?
Magda świetny tekst. W kawiarni tez byłem czekolada pyszna. A chyba z tobą. Karmelo i Karen to miód na serce.